Dynamika emigracji

Mówi się, że pierwsze pół roku za granicą jest najtrudniejsze. Pół roku to podobno czas, w których należy stworzyć dookoła siebie grupę nowych znajomych, z którymi trudy życia samemu się będzie łatwiej dzieliło.

U mnie było inaczej, bo zaczęłam z kopyta. Pierwsze pół roku w Brnie było czasem najintensywniejszych relacji z innymi zagraniczniakami.
Za to drugie pół, kiedy wszyscy wyjechali, przebiegło pod znakiem książek, seriali i kołdry. Własnej, bo nie mogłam się wykopać i nawiązać nawet jakiegoś porządnego romansu. Nieresponsywni współlokatorzy byli właściwie dekoracją w mieszkaniu, a ja nie znajdowałam pretekstu, by wychodzić z domu na spacery (dokąd, po co, bez kogo?).
Tak naprawdę dopiero podczas drugiego i trzeciego rok okrzepłam, ogarnęłam trochę kuwetę, znalazłam prace dorywcze i jedną stałą, odeszłam ze stałej pracy, znalazłam inną stałą pracę, zmieniłam i dorywczą. Mam swoje ulubione miejsca, rytm pewien, pewne zwyczaje. Nie bez znaczenia jest i grupka znajomych, mała ale aktywna i miejscowa. Teraz mogę tu zostać, podoba mi się.
I właśnie teraz, kiedy jest mi tak dobrze, czuję się zbyt komfortowo i myślę o przeprowadzce do nowego, innego, obcego, z językiem, którego nie znam i tak dalej.
Za miesiąc sprawdzę Holandię i wiele sobie po tym wyjeździe obiecuję - byłam na Zachodzie dwa razy, ale w innych warunkach życiowych, kiedy nie oglądałam otoczenia pod kątem zamieszkania.
Once emigrant, always emigrant?

O kulturze języka

Jako podwójna filolożka patrzę na świat dość lingwistycznie. Umiejętności zdobyte na studiach przekuwam w niezłą komunikację w kilku językach z uwzględnieniem poziomów stylistycznych dostosowanych do rodzaju komunikatu. TL;DR: nie zaczynam mejli od "Witam". 
Pracuję na projektach w trzech wersjach językowych, każdy projekt to inny język.
Po angielsku komunikacja działa standardowo, simple English, płaski, nieosobisty styl, za to rzeczowy i z zachowaniem konwenansów. 
Pisanie do Polaków to loteria. Często, co mnie zaskakuje, mejle są niechlujne - zdarzają się literówki, zdania bywają niedokończone a interpunkcja poszła do lasu na spacer. Mówię w tym miejscu o mejlach biznesowych z przedstawicielami Dużych Firm Partnerskich. Jednym z elementów, których nie lubię, jest automatyczne przechodzenie na "Pani Anno" bez żadnego zwrotu powitalnego. Tak jakbym miała wysłuchać rozkazu i zaraportować wykonanie. Uparcie odpowiadam "Szanowny Panie XY", ale nie pomaga. O pozdrowieniu czy podpisie też często (za często?) nie ma mowy. 
Za to oprawa mejli wymienianych z Czechami to materiał na analizę porównawczą. Po pierwsze: obowiązkowe Dobrý den. Po drugie: o ile wiemy, jak odmienić nazwisko, to dodatkowo nazwisko w wołaczu w tej samej linii. Dobrý den pane Nováku - i człowiek od razu czuje się pozdrowiony.
Następnie wyłuszczamy swą prośbę z uniknięciem przekazu brzmiącego jak rozkaz. Wszystkie musie zmieniamy na powinnisie. Jeśli przepraszamy, to wielokrotnie dorzucamy bohužel i mrzí mě. Z góry dziękujemy za cierpliwość, zrozumienie, czas czy odpowiedź. E-mail bez podziękowania nie zostanie rozpatrzony w wielkim czeskim urzędniczym niebie. Nawet jak nic od człowieka nie chcemy, to i tak wypada napisać na końcu owo děkuji. A potem pozdrowienie i życzenie miłego/ przyjemnego/ pięknego dnia. I jeszcze podpis. Cała epistoła. Kiedy koleżanka, poganiana telefonicznie przez klientkę, rozpatrzyła jej prośbę w ciągu 5 minut i oznajmiła jej to e-mailem, skończyło się na dywaniku u przełożonego, który tłumaczył, że nie można wysyłać korespondencji bez powitania. Treść w tłumaczeniu brzmiała: Proszę podać numer konta, oddamy pieniądze. Pozdrawiam AB. 
Od tych, jak mawiają Czesi, omáček wiele zależy. Zwracają tu uwagę zarówno na formę komunikatów pisemnych, jak ustnych. Różnica między sformułowaniami, na które można sobie pozwolić w rozmowie z kimś równorzędnym a przełożonym, jest ogromna. Właściwie do dziś nie czuję się pewnie, gdy rozmawiam przez telefon po czesku, a to już kilkanaście miesięcy słucham z biurek obok, w jaki sposób załatwia się sprawy...

To neřeš!

W rozmowie z Kingą zdefiniowałyśmy środek czeskości.
No, może na wyrost, ale udało się nam dojść do porozumienia, co jest tą cechą, która sprawia, że Polacy na początku Czechy kochają miłością gorliwą, a po przeprowadzce do swojego raju czasem nie umieją się w nim odnaleźć.

Analizujemy. Jesteśmy ekspertami we wszystkim. Wszystko nas porusza. Znamy się na polityce, prawie, globalnej ekonomii, globalnym ociepleniu i niuansach powstania ISIS. Doskonale wiemy, nie ma co być skromnym, jak działa cały świat - rozpracowaliśmy go wieki temu i teraz genetycznie przekazujemy tę wiedzę kolejnym pokoleniom. Siadamy do wódki i za chwilę nie ma końca dyskusjom. Robię to tu w Brnie z Polakami, z Rosjanami, z Ukraińcami - ba, nawet z Hiszpanem.

A z Czechami nie. Czech idzie do hospody po swoją dawkę ukojenia, jak twierdzą dziennikarze wyspecjalizowani w obserwowaniu sąsiada. Jeśli się analizuje politykę, to po to, by powiedzieć, że Zeman znów przekroczył jakąś granicę (ostatnio - śmierć wegetarianom i abstynentom). Wszyscy kradną, ludzie to świnie, o czym tu debatować. Może o hokeju? Zbytnia skłonność do analizowania nie bywa zbyt mile widziana, a jej kwintesencją jest owo "to neřeš". Neřešit, czyli  nie rozwiązywać, nie analizować, nie grzebać się i nie memłać w jakichś meandrach problemu. Diagnozy znamy, wypijmy kielona, żeby piwo lepiej siadło, i do domu.

Słodko? Słodko. Wreszcie koniec wszechwiedzących wujków Zdzichów i poglądów, od których uszy zawiązują się na pętelkę. Pogadajmy o sporcie, o cyckach tej baby, co przeszła chodnikiem albo o tym, co mi wyrosło na ogródku ostatnio. Wreszcie nie masz wrażenia, że niesiesz cały świat na barkach, że narzekanie i krytykanctwo rozpuści cię w morzu piwa.

Gorzko? Gorzko. Mam ogólnie wrażenie, że relacje między ludźmi tu nawiązać trudniej. Obcym się człowiek nie zwierza, nie podejmie próby umówienia się na kawę z samej chęci poznania się bliżej. O problemach jednostek właściwie nie wiesz, jeśli nie wpuszczą cię bardziej do swojego kręgu. A to wpuszczenie odbywa się zauważalnie później niż w Polsce.

Dużo rzeczy odbywa się milcząco, pewne społeczne konwencje po prostu działają i nie poddaje się ich analizie. Mój były, przypadkiem Czech, uważał mnie za buntowniczkę, choć już jakiś czas nie jestem ostentacyjna w swoich miniprotestach. Często nawet nie wiedziałam, które z moich zachowań zasłużyły sobie na łatkę rebelii. Niechęć do analizowania stała się częściowo przyczyną rozpadu relacji, bo trudno grać według reguł częściowo nieznanych (i nieintuicyjnych), a częściowo odrzucanych.
Gdybym się na to poskarżyła współlokatorkom, powiedziałyby: To neřeš, dej si víno.

Sport a sprawa czeska

1. W Czechach nie ma dorosłych niepływających. Jakoś, byle jak, z błędami, pływa każdy. 
Poza mną może, ale żadnego dorosłego niepływającego Czecha nie poznałam i nawet mój instruktor twierdzi, że ludzie tu naprawdę pływają.
Przy okazji szukania szkoły, która nauczy mnie tej trudnej sztuki bez użycia metod typu: wrzucam cię do wody, przejrzałam oferty wielu osób. Dorosłych w moim wielkomieście uczy jedna. I akurat ma czas, żeby to dla mnie robić, więc się uczę.
Nie mam doświadczeń wielu z basenami, byłam jako dzieciak parę razy i się wszyscy chowali w ręczniki. Słynne opowieści o czeskich przebieralniach, gdy na forum gazety panie oburzały się, że jak to tak dzieciom pokazywać, są prawdą. Kto normalny robi wygibasy pod ręcznikiem schowany w kącie, jak się może normalnie (czyt. goło) umyć, wysuszyć i ubrać? Prysznic na basenie, na który chodzę, to rząd 4 "słuchawek" prysznicowych, po drugiej stronie są umywalki. Żadnych stanowisk oddzielonych ścianami czy zasłonkami. 

2. W Czechach nie ma ludzi, którzy nie jeżdżą na łyżwach (nienarciarzy też podobno nie ma, ale nie sprawdzałam osobiście, bo się boję i jestem za biedna na taki wypad). 3-letnie dzieci ładują się na lodowisko z pachołkiem w odblaskowych kolorach i jeżdżą w nieskoordynowany sposób, który wywołuje moją panikę. Lodowiska są duże, dobrze utrzymane i odwiedzane przez wielu ludzi. Zdecydowanie należę do najniższej łyżwiarskiej klasy na typowym brnieńskim lodowisku. Jest ich tu zresztą kilkanaście, tylko większość z nich nie ma wypożyczalni - łyżwy Czesi mają własne. 

3. Ceny. W obu przypadkach, co było dla mnie zaskoczeniem, cena obowiązuje za wejście do areału. W ramach ceny podstawowej (100 Kc = 15 zł za basen, 55 Kc = 8 zł za lodowisko) mogę zostać w danym miejscu tak długo, jak jest otwarte. Moja lekcja pływania to godzina nauki, 20 minut w saunie i 15 w jaccuzi. Wychodzę zrelaksowana, śmierdząca chlorem i bardzo zadowolona.
Na lodowisku interwały między czyszczeniem lodu to 3 godziny i pewnie niektórzy spędzają tam cały ten czas, ale to nie na moją kondycję. Łyżwy wypożyczam za kolejnych 50 Kc, czyli koszt ogólny w obu przypadkach jest niższy niż niejednokrotnie godzina w jakimś polskim aquaparku/ lodowisku.

Przestało mnie dziwić, że tu sport jest popularny i uprawiany przez wszystkie grupy wiekowe i wagowe. Po raz pierwszy w życiu zaczynam go też troszeczkę lubić.

Wykształcenie średnie? Super!

Przy okazji pracy przyjrzałam się czeskiemu szkolnictwu.
Największa różnica to różnorodność oferty: szkolnictwo na poziomie średnim jest dużo bardziej techniczne niż w Polsce. Część zawodów, które w Polsce funkcjonują wyłącznie jako element kształcenia wyższego stopnia, tutaj jest zajęta przez ludzi z wykształceniem średnim. Można na przykład być logistykiem z maturą i spokojnie pracować w swoim kierunku bez konieczności robienia logistycznego magistra. Właściwie to dziwne, gdy pewnymi zawodami zajmują się ludzie z tytułami.
Widać, że szkoły kierują się potrzebą rynku, ponieważ oferta dla absolwentów podstawówek jest bardzo szeroka. Nie jestem pewna, czy mając do wyboru tyle kierunków zdecydowałabym się na liceum ogólnokształcące. W moim mieście z zawodowych był tylko ekonom.
Zapewne przyczyn należy szukać zarówno w tradycyjnym uprzemysłowieniu Czech, jak i długo trwającym wpływie modelu austriackiego.
Pragmatyczne podejście do kształcenia sprawia, że bezrobocie lekko przekracza 7 %, pracę znaleźć łatwo, choć doświadczenie bycia jedynym magistrem w danej jednostce firmy jest dość dziwne.
Jakiś czas temu doczytałam gdzieś, że Czechy są zaskakująco w pierwszej dziesiątce europejskich krajów, które cechuje brain gain, nie brain drain (szukam źródła i nie znajduję). Są też jedynym krajem słowiańskim po tej stronie mocy.

Co można studiować (sic!) w szkole średniej?
Administrację na przykład. Czemu urzędnik od excela i papierów ma być magistrem?

A poza tym (tłumaczenie własne, temu raczej wierne niż piękne)

  • design przemysłowy 
  • automatykę
  • ekonomię i biznes
  • kontrolę żywności
  • operatora systemów drukujących
  • procesy poligraficzne
  • chemię stosowana
  • geodezję
  • turystykę i hotelarstwo
  • zarządzanie handlem

(to tylko wypis, kierunków jest o wiele więcej)

Po wszystkich kierunkach można założyć firmę działającą w określonej profesji. Jednoosobowych działalności gospodarczych jest prawie milion, czyli niemal 10 % czeskiej populacji.

Nasuwa się pytanie, co ze studiami. Bo skoro na poziomie średnim wystarczy, to kto idzie na studia? Przyszli managerowie, handlowcy wyższego szczebla, dyrektorzy. I wszyscy ci, którzy przychodzą i odpadają po roku, dwóch, trzech. Nie znam żadnego Czecha, którzy przestudiowałby pełnych 5 lat bez przerw.
Czeskie studia wyglądają w praktyce trochę inaczej niż polskie, ale o tym innym razem.

Kolejki

Gazeta.pl opublikowała list dotyczący tzw. polskiego chamstwa, które rzekomo ma miejsce w Polskim Busie. Gazeta za wszelką cenę chce być po stronie oburzonego obywatela, dlatego nie zauważyła, że niepotrzebnie stawia nazwę przewoźnika w świetle negatywnych informacji, jakby to samo nie działo się w każdym innym środku transportu zbiorowego. A dzieje się, o czym wie każdy, kto jechał kiedyś pociągiem osobowym, busem prywatnym czy jakimś starym Autosanem na międzymiastowych.

Czesi tak nie mają, co wywołuje w pierwszej chwili szok. Student Agency, firma specjalizująca się w połączeniach międzymiastowych, ma rezerwację miejsc, więc każdy wie, że usiądzie na swoim miejscu. Do pociągów ludzie idą jaką taką kupą, ale bez podstawiania sobie nóg i rąk - ot, kto ma bliżej, ten wskakuje. Natomiast zwykłe autobusy regionalne były dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem (i chwilę mi trwało, nim zrozumiałam, że ten sznurek ludzi to kolejka do wejścia). Otóż gdy przychodzimy na autobus (niezależnie od tego, czy już tam stoi, czy nie), ustawiamy się w ładnym rzędzie za ostatnim z pasażerów. I za nami też ktoś za chwilę stanie. Nie ma bocznych kolejek, kolejek przedeptanych i wepchniętych dzięki małemu rozmiarowi pasażera. Ot, kultura, a przecież milej.

Co dobrego w Czechach?

Wzięłam się za krytykowanie, co chyba przychodzi naturalnie po paru latach spędzonych w jakimś miejscu. Tym razem wspomnę o kilku subiektywnych plusach Brna i życia u naszych południowych sąsiadów.

1. Jest praca. To wprawdzie nie jest zasługa Brna ani Czech jako takich, ale zaproponowano mi dobre warunki w fajnej firmie w pracy, która nie polega na odbieraniu telefonów, jak wiele innych w morawskiej metropolii. Brno ma wielu polskich pracowników, którzy spędzają 8 godzin dziennie na help desku dla całej Europy. Bałam się trochę, że też tak będę pracować, zwłaszcza że korpo mają duży pakiet benefitów, ale pierwszy strzał się udał i jestem w logistyce. Jest to dla mnie debiut na etacie, na który w Polsce nie miałabym szans (freelancing też nie jest najgorszy, ale nie było mnie na nim stać na opłacenie ubezpieczenia).

2. Istnienie hospód przy dworcach kolejowych. Czeskie koleje są generalnie szybsze i mniej awaryjne od polskich. Znajomi Czesi uparcie nazywają nasze składy "retro" pociągami (te reprezentacyjne, które jeżdżą z Kłodzka do Pardubic, achjo...). Czasem jednak zdarza się, że pociąg nieszczęśliwie ucieknie, bo na przykład kolejny etap podróży miał być EC, które nie czeka na spóźnialskie osobáky (w Czechach płaci się za kilometr, nie za klasę pociągu). Można wtedy pójść na małe piwo, wyjść z nim przed hospodę i podziwiać widoki. Raz w Lichkovie nieoczekiwanie spędziłam niemal 2 godziny w pełnym słońcu i pełnym kostiumie tłumaczki konferencyjnej (nigdy więcej nie ruszę w podróż bez zapasowych normalnych ubrań!). W zakurzonych czółenkach sączyłam lokalny specjał, kiedy dosiadł się do mnie starszy pan, który następnie umilił mi kolejny etap podróży swoimi odważnymi opowieściami z młodości i starości :-)

3. Brnieńska specjalność - kawiarnie. Pyszna kawa na milion sposobów w cenie, która nie zabija (w przeliczeniu 5-7 zł za filiżankę). Obowiązkowo dodaje się do niej szklankę wody, bez której już nie wyobrażam sobie życia. Dostępność do wody w ogóle jest jedną z lepszych cech Czech - w wielu miejscach woda z kranu jest za darmo, wystarczy poprosić. Woda w kranie jest generalnie pitna (jeśli nie - są znaki o tym mówiące).

4. MHD czyli komunikacja publiczna. Mój tramwaj jeździ co 5 minut. Linia północ-południe co 2-3. W weekendy interwały są straszne, tramwaje jeżdżą co 10 minut. Bardzo rozleniwiajace. Pociągi jeżdżą często, autobusy jeżdżą często, a Student Agency to mój ulubiony przewoźnik międzymiastowy. Tu ogroooomny plus.

A co lubicie w Czechach Wy?

Kącik melomana - pohoda na nowy rok!

Kabát jest legendą czeskiego rocka, więc czemu nie?
Pohoda to spokój ducha, stan przez Czechów kochany chyba najbardziej.
A w dodatku ten kawałek wpada w ucho.