My, emigranci

Z okazji wyborów prezydenckich dała się słyszeć propozycja odbierania Polonii praw wyborczych.

Mój status tutaj nie jest całkiem jasny, więc nie grozi mi ryczałtowe skreślenie z listy wyborców. Teoretycznie więc mogłabym ów głos zignorować lub dołączyć do tłumu, który wymierza swój gniew w zależności od opcji bądź w USA, bądź w Europę.

Mogłabym też ignorować same wybory. Od dawna zastanawiam się, czy mam mandat etyczny decydować o kraju, w którym nie mieszkam.

Taka wyprawa po głowę prezydenta oznacza najpierw pilnowanie terminów, ogarnięcie rejestracji i planu podróży, zakup biletów i - w efekcie - cały dzień z głowy. Żeby skorzystać ze swojego prawa, muszę zainwestować więcej niż kiedykolwiek w Polsce, ale nie przyszło mi dotąd do głowy, by z tego powodu rezygnować.

Co więcej, nie mam nawet satysfakcji z wyboru kandydata/-ki, bo mój głos działa jak pocałunek śmierci - z tak niemainstreamowym gustem politycznym poprawiam co najwyżej kruche ego swoich wybranków i wybranek, kiedy patrzą post factum na liczby.


Więc co z tym wyborczym festiwalem masochizmu? 
Dawnośmy wyjechali, ale chcemy meblować krajanom kraj.
Żyjemy pod innymi prawami, innymi przywilejami się cieszymy, będąc jednocześnie czasem prawnymi pariasami: podpunktem e) w tabelce, wyjątkiem pod dwoma gwiazdkami, czyt. "dotyczy tylko obywateli Kraju-Emigracji", czyt. "nie dotyczy cudzoziemców", czyt. "nie możemy dla pani nic zrobić". 

Niektórzy z nas i tak dopiero tu mogą naprawdę żyć tak, jak chcą. Tworzą związki i rodziny, które im pasują, wspierają swoimi podatkami organizacje, którym wierzą, są beneficjentami szerszych praw kobiet czy mniejszości. Widzą, jak w praktyce wygląda rozdział kościoła od państwa. Korzystają z usług przyjaznej człowiekowi administracji, która rozwiązuje realne ludzkie problemy.

Niektórzy z nas nie mogą liczyć na wsparcie ojczyzny w najbardziej podstawowych aspektach życia. Dla niektórych z nas życie w ten sam sposób w Polsce, jak tu, jest niemożliwe: zostaliby upokorzeni werbalnie, może fizycznie, na pewno systemowo. Dzieci niektórych z nas przeszłyby ciężką szkołę w próbie dostosowania się do większości. Może z braku pomocy zasiliłyby szeregi młodych próbujących popełnić samobóstwo, co stało się w Polsce w ostatnich latach plagą.

Niektórzy z nas wciąż myślą po polsku. Zamawiają z Polski książki i przywożą w walizkach jedzenie. Obracają się w polskim kręgu kulturowym i śledzą, co dzieje się w kraju. Mają tam rodzinę i przyjaciół.

Niektórzy z nas chcieliby wreszcie pewnego dnia wrócić do kraju, który nie jest dla nich i ich bliskich wrogi. Do kraju, w którym mogą być sobą, tworzyć związki i rodziny, które im pasują, w którym są beneficjentami szerszych praw kobiet czy mniejszości.

Myślę, że odebranie praw wyborczych emigrantom wpisałoby się w szereg opresyjnych gestów w stronę ludzi, którzy ojczyzna już wielokrotnie skopała po kostkach. Jeśli mamy przestać wpływać na kierunek, w jakim płynie Polska, możemy równie dobrze od razu się z nią pożegnać i iść złożyć wnioski o obywatelstwo tu. Dzieci nauczyć po miejscowmu, narodowość skreślić. Sama nie wiem, może tędy droga?