Donšajni - bajeczka na dobranoc

Po czeskiej stronie tak samo, jak u nas. Państwowe fundusze dostają bądź znajomi rozdających, bądź znane nazwiska. Podejrzewam, że właśnie tak zadziałało przyznanie wsparcia na nowy film Jirego Menzla, jako że niełatwo jest autorytetowi rzec, że król jest nagi, a scenariusz co najmniej słaby. Nie znam twórczości tego pana poza dwoma ekranizacjami Hrabala. Czeskie recenzje stwierdzają, że to właśnie brak podpory w pisarzu, który poradziłby sobie z fabułą, stanowi poważny problem Donšajnów. Bo że Menzel dobrym scenarzystą nie jest, dowiadujemy się bardzo szybko. 
Inny czeski zarzut w stronę filmu powtarza problem starzenia się reżyserów, którzy w pewnym momencie swoją zawoalowaną autobiografią chcą się rozliczyć ze światem, co może interesuje pięciu ich znajomych i byłe kochanki, ale niekoniecznie wystarczy do zadowolenia widza. 

Tytułowi donšajni to czeska wersja naszych polskich donżuanów, panów pojawiających się i znikających z pierwszym powiewem nudy w długich, kilkutygodniowych relacjach. Fabułę obrazu można by streścić do dwóch opowieści: o reżyserze operowym, który twierdzi, że nie przepada za operą, ale kocha sopranistki (więc wszystkie panie z filmu trafiają do jego łóżka i pod jego prysznic), oraz o amatorskiej nauczycielce śpiewu, która kiedyś dawno z jednym donšajnem zaszła w ciążę, a dziś zajmuje się amatorskim sprawianiem cudów w lokalnej społeczności. Historyjki podane są lekko, z uśmiechem i całkowitym pominięciem realiów; cztery pokolenia samotnych matek doskonale sobie radzą z rzeczywistością, donšajn po latach wraca do Czech i postanawia ożenić się z dawną miłością... Można by tak dalej. Niestety, to za mało na obraz pełnometrażowy. Kwestie są często drewniane, a uparte dopowiadanie żartów przez bohaterów przywodzi widza do stanu: tak słabe, że aż śmieszne. Jeszcze element najważniejszy - przecież tak długi film wymaga wypełnienia - a tym są próby do wystawienia opery Don Giovanni, szczególnie ważnej dla Czechów (jako że swoją premierę miała w Pradze, gdy Mozart stwierdził, że tylko Czesi świetnie rozumieją jego muzykę). Przepychanki między śpiewakami, świetna muzyka i śpiew pomogły mi - chętnie chodzącej do opery - przetrwać inaczej dość męczący seans. Takiej dawki naiwności nie powstydziłby się żaden ze słabych filmów dla dzieci.

I tylko na zupełne zakończenie: jeśli Donšajni wejdą do polskich kin, mają większe szanse na sukces niż w Czechach, tak jak to się stało z ostatnim filmem Hrebejka - Święta czwórca. Co dla nas jest egzotyczne (opera w małym miasteczku czy bezpretensjonalne sceny z życia seksualnego reżysera), to w Czechach, w zalewie ostatnio nie najlepszych filmów, zupełnie nie ma szans się przebić. Jest to jednak pewna różnica poziomów, gdy w Polsce słabe kino polega na filmowaniu wyjazdów integracyjnych z dużą ilością alkoholu i rzygania, a w Czechach toczy się wokół opery. 
A na tego Don Giovanniego w końcu muszę się kiedyś wybrać. 

0 comments:

Post a Comment