Kącik melomana - Sto zvířat

Pamiętam, jak zaczęłam w Czechach mieszkać i zorientowałam się, że tu nie ma dobrej muzyki. Na szczęście wystarczyło słuchać i czekać. :-)
Zwierzęta to fenomen czeskiego ska, uwielbiam zwłaszcza ich sekcję dętą. Na koncertach też dają czadu.

Alice se dala na piti - no, ale to ska nie jest.



Nikdy nic nebylo - a teraz ska-czemy!


Rzecz o walutach

Czytam właśnie bardzo interesującą książkę Tomáša Sedláčka Ekonomia dobra i zła (jest obecna na polskim rynku księgarskim, nie znam jakości tłumaczenia).
Sedláček wspomina o bardzo interesującym fakcie, dość długo rozprawia o istocie pieniądza - pieniądz jest właściwie umową, abstrakcyjnym pojęciem, na które zgadza się określona grupa społeczna. Dziś już nawet nie muszą mieć fizycznego aspektu, nie musza być wykute, wydrukowane czy wybite. Pieniądze "podróżują" w czasie - pożyczki to tak naprawdę pewien rodzaj relacji teraźniejszości z przyszłością - i tak dalej. Myślę, że koncepcja jest całkiem zrozumiała, gdy przestaniemy na nie patrzeć jak na środek płatniczy a symbol pewnego stanu, odzwierciedlenie wartości rzeczy i poruszania tą wartością.

W Czechach mieszkam z przerwami 5 lat. Nigdy nie nauczyłam się porządnie przeliczać koron na złotówki, nie było mi to do niczego potrzebne. Nie wymieniam walut w kantorze, działam w szarej strefie wzajemnych usług, gdzie znajomi mi dostarczają potrzebne złotówki lub euro w zamian za mój wkład w ich pobyty turystyczne w Czechach. Nieźle się sprawdza.

A teraz tajemnica.
Nie mam pojęcia, ile to w koronach "drogie", a ile to "tanie". Zapytajcie mnie o cenę chleba, marchewki czy ryżu. Nie wiem. Jak zobaczę ryż za 24 korony, a obok w sklepie za 27, nie zauważę różnicy, nie "poczuję" jej. Przy tym 3 korony to ok. 45 groszy, zatem wcale nie tak mała różnica. Ale o to chodzi, że w tej obcej walucie, której nie mam wżytej pod skórę, w której codziennie kupuję i śledzę rachunki, nie jestem w stanie wyczuć takich różnic. Ceny w Czechach oczywiście nie odpowiadają polskim, więc przeliczanie nie ma sensu. Chodzi czysto o relację "czeska cena A" do "czeskiej ceny B". W Polsce zauważam różnice mimochodem, niemal podświadomie, i rejestruję je w pamięci, żeby móc porównać z innym sklepem. Między 2,20 zł a 2,50 zł widzę i czuję podskórnie różnicę wartości. Po cenach poznaję, czy już jest sezon, czy jeszcze nie.

Restauracje to inna bajka, tu się dość szybko nauczyłam, ile to tanio, zwyczajnie czy drogo za obiad. Tylko z wszelkiego rodzaju sklepami mam problem.

I teraz nie wiem, czy to jest
a) kwestia wżycia - 20 lat patrzenia na ceny w złotówkach musiało zostawić ślad
b) kwestia kognitywna - poznanie wartości rzeczy w ramach jednego systemu monetarnego stworzyło takie ścieżki neuronowe, które umieją to tak, ale nie umieją inaczej (jak z językiem?)
c) kwestia stabilizacji finansowej - temu punktowi mogę sama zaprzeczyć, bo przez pierwsze dwa lata żyłam ze stypendium, którego połowa szła na zakwaterowanie, a druga połowa była podzielona po tygodniach na kwoty uwolnione do wydania. I ten system mi wówczas ratował tyłek, nie zaś świadomość, że w Lidlu sprzedają cebule za 2 korony taniej na kilogramie.
d) opcja inna - jaka? Ktoś podpowie? Macie tak samo, mam tak tylko ja?

Kanał!

Jako osoba, która od wczesnego dojrzewania nie znosi przejawów rasizmu wokół siebie, przeżywam ostatnio niedobry czas. Czytam doniesienia z Polski - nie tylko te dotyczące imigrantów przenoszących egzotyczne choroby, ale i polityczne, i mi niefajnie. Mam typowe innostranskie rozterki, gdy uświadamiam sobie, że pewien układ poglądów, które mam, zyskałam w Polsce, dzięki Polsce i w kontekście polskich wydarzeń. Czesi nie rozumieją, czemu tak ważne są dla mnie kwestie wolności światopoglądowej (w tym religijnej), bo nie mogą, trudno ich za to winić. Nie mogę ich też winić za to, że pozostają obojętni w kwestiach takich jak listy episkopaty w pewnym kraju i propozycje zmian ustawowych. Nikt w Europie nie zrozumie, czemu bywam wkurwiona na ograniczenia, znane mi z Polski a niewystępujące nigdzie indziej.
Dlatego mam czasem takie myśli, żeby wrócić, ale nie ma do czego.
Nie o tym jednak chciałam.

Bo ten rasizm w czeskim wydaniu jest jeszcze bardziej może obrzydliwy niż polski. O kwestii stosunku do Romów już wspominałam, na porządku dziennym są rasistowskie dowcipy w ramach small-talku. Typowy środkowoeuropejski hipokryta, który nigdy nie zauważył multikulturalizmu, bo nie wyściubił nosa ze swojego biedakraiku, posługuje się kilkoma myślowymi kliszami.
- każdy muzułmanin to terrorysta
- każdy mieszkaniec Bliskiego Wschodu i północnej Afryki to muzułmanin
- jeśli jakiś mieszkaniec Bliskiego Wschodu jest chrześcijaninem, to i tak nie można mu ufać, bo wychował się w dziczy
- w Europie nie ma miejsca dla muzułmanów (że ich tu żyje na stałe 40 mln można zignorować)
Jeszcze coś bym znalazła, ale samo myślenie o tym, jak myślą inni, jest mi nieprzyjemne.

W mojej tymczasowej przechowalni zaniepokojeni obywatele, którzy nie mają nic przeciwko zacieśnianiu więzi z Chinami, za to cieszą się z zakończenia dyktatu NATO i Brukseli w swoim kraju (po wygłoszeniu tego zdania popularność prezydenta Zemana wzrosła do rekordowych 62 %!), piszą grupowo e-maile do dyrektora liceum w Teplicach, żeby wyrzucił ze szkoły 17-letnią uczennicę, która w dzieciństwie przeprowadziła się do Czech z Jemenu, mówi po czesku i angażuje się w lokalne akcje kulturalne mające na celu przekazywanie informacji o niewiększościowych grupach na terenie Czech (dni kultury żydowskiej, muzułmańskiej etc.). Dziewczyna ma świadectwo z wyróżnieniem i wg słów dyrektora otrzymała w zeszłym roku specjalną dyrektorską pochwałę za swą zaangażowaną postawę. Nastolatka kole w oczy "prawdziwych obywateli" swoim hidżabem i faktem, że nie wstydzi się swojej religii.

I tak typowo, zza ekranu komputera, prowadzą Czesi swoje antyislamskie krucjaty - wcale nie anonimowo, większość portali już dawno temu wprowadziła komentowanie wyłącznie pod nazwiskiem. Pod każdym artykułem, który traktuje o mniejszościach etnicznych i religijnych, znajduje się ściek nienawiści, pod każdym o organizacjach pozarządowych - ściek nienawiści.
Kiedy czytam, czuję się tym ściekiem oblepiona, bo widzę, że nie chodzi o jakąś grupę łysych idiotów, ale ludzi ze wszystkich warstw wiekowych i zawodowych.
Kiedy czytam, nie chcę tu zostać, czasem się zastanawiam, czy nie będzie zaraz Czexitu - ludzie są tak antyunijni, że deklaratywnie woleliby wyjść z Unii i udawać, że uda im się neutralność między UE a Rosją.



Studia w Czechach

Bardzo ogólnie, bo i moje wiadomości w tym zakresie nie są najbogatsze - studiowałam w Czechach łącznie 7 semestrów, ale za każdym razem był to program stypendialny: Erasmus, CEEPUS, stypendium ministerialne polskie i stypendium kabinetu češtiny pro cizince MUNI. Mogłabym więc dużo napisać o kwestiach papierkowych i nie tylko, ale o studiach standardowych - niekoniecznie.

W Czechach studiuje się za darmo, jeśli podejmie się studia w języku czeskim. Programy w języku angielskim są płatne, ale i tak pełne cudzoziemców z krajów Bliskiego Wschodu. Ukraińcy, Rosjanie, Słowacy studiują po czesku, unikając tak opłat za zajęcia.

Přihlášky, czyli podanie na studia, składa się wczesną wiosną, jeszcze przed maturami. W Czechach wprawdzie już jest matura państwowa, ale nie ma jeszcze systemu przyjęć na studia na jej podstawie, Uniwersytet Masaryka ma na wiele kierunków obowiązkowy TSP - test studijních předpokladů, czyli test, który plasuje człowieka na liście kandydatów i albo pozwala rozpocząć studia, albo nie. Gdzieniegdzie są standardowe egzaminy wstępne. O standardowym procesie przyjmowania studentów z powodu wymienionego w pierwszym akapicie niewiele wiem.

Studia kombinované lub dálkové (są to dwa różne rodzaje), czyli coś w rodzaju naszych zaocznych, trochę popularniejsze są kierunki magisterskie, licencjackich jest baaaardzo niewiele - próby znalezienia zaocznej matematyki na jakiejkolwiek czeskiej uczelni zakończyły się fiaskiem. Oferta zaoczna jest uboższa, a zajęcia nie odbywają się w weekendy, tylko często w piątki i kawałki sobót. Albo w czwartki i kawałki sobót. Trzeba mieć wyrozumiałego pracodawcę, ale poza tym nie ma większego problemu ze studiowaniem. Znajoma wspominała niedogodności, gdy terminy egzaminów mieli razem z dziennymi w ciągu tygodnia. Ogólnie rzecz ujmując, tu chyba nadal uczelnia rządzi studentem, a nie na odwrót.

Koncepcja uczenia się przez całe życie, czyli studiów podyplomowych itd., nie jest tu szczególnie popularna. Wraz z tytułem magistra dla wielu proces edukacji się kończy (promil idzie się doktoryzować). Pracuję w logistyce. Gdybym powiedziała szefowi, że chcę się douczyć rzeczy, których nie umiem jako filolog, popatrzyłby na mnie ze zdziwieniem i stwierdził, że przecież uczy mnie staż w firmie, a nie jakieś studia. Zresztą, żadnej podyplomowej logistyki nie znajdę ;).

Samo studiowanie też wygląda inaczej niż w Polsce, choć za przykład mam tylko swą alma mater, czyli wrocławską polonistykę. O ile jednak na polonistyce ćwiczenia wymagały przygotowania, a oczekiwano aktywnego uczestnictwa w zajęciach, tu przekazywanie wiedzy jest dużo bardziej jednostronne, ludzie nie czują potrzeby dyskusji z profesorem i właściwie ich celem jest pozostanie niewidocznymi. (Porównuję z brnieńską bohemistyką). Nie zauważyłam cennego elementu wrocławskiego życia studenckiego, czyli relacji z wybranym(-i) profesorem(-ami), do których możesz wpaść na konsultacje, bo coś ci w materiałach nie pasuje. Na obu uniwersytetach, na których studiowałam w Czechach, nie ma kół naukowych dla studentów, a na konferencje jeżdżą doktoranci - i to dlatego, że muszą.
Podobne wrażenia mam z aktywności pozanaukowych - studenci jednego rocznika często nie znają się dobrze, czasem w ogóle. Nie rozmawiają ze sobą przed zajęciami, nie byli razem na jednym piwie (w kraju hospod to aż nie do wiary). W niedzielę wieczorem lub poniedziałek rano przyjeżdżają ze swoich domów, w czwartek - najdalej w piątek - jadą na weekend do domu, i tak przez 5 lat, co było i jest dla mnie kolejnym elementem trudnym do ogarnięcia. Duże miasto w weekendy wymiera, mimo wielu akcji kulturalnych i możliwości zabawy.

Porównuję humanistów, ludzi jakoś od przyrody chyba skierowanych na czytanie i gadanie potem głupot, na poznawanie ludzi i człowieka. Tu nie ma takiego filozofowania, nie widziałam też tego motoru poznawczego wśród tutejszych studentów. Nie chcą zmieniać świata, chcą wkuć, zdać, dostać dyplom i iść pracować w miejscach, z których pochodzą.
Oczywiście to wrażenia. Inne kierunki w Polsce też mogą wyglądać tak autystycznie, że ludzie nawet "cześć" sobie na korytarzu nie rzucą w powietrze.

W każdym razie to trzeba przeżyć, poczuć, zobaczyć. Nie tak łatwo opisać swoje spostrzeżenia, ale w wielu aspektach znajomi zagraniczniacy zgadzali się z moimi obserwacjami. Czesi ogólnie sprawiają wrażenie ściśniętych na pierwszy rzut oka, dopiero po lepszym poznaniu i wejściu w ich życie dostajesz dostęp do cieplejszych uczuć, może to po prostu część kultury i wychowania.

O innych konsekwencjach emigracji

Czeskie prawo przewiduje, że pracodawca w ramach bonusu dla pracownika może regularnie wpłacać mu pewną kwotę na produkty ubezpieczeniowe - albo na dodatkowe ubezpieczenie emerytalne (o ile dobrze rozumiem, jest to coś w rodzaju polskiego IKE), albo na polisę życiową. Mój pracodawca w związku z funkcją, którą objęłam, daje mi taką możliwość, jednakowoż żadna z tych opcji nie jest w moim przypadku kusząca. Niewielkie są szanse, że zatrzymam się w Czechach do emerytury, zatem nie otrzymam żadnego dodatku, tak samo nie potrzebuję polisy na życie od czeskiego ubezpieczyciela.

Gdybym chciała kupić mieszkanie, musiałabym z największym prawdopodobieństwem odwiedzić policję cudzoziemską i wyrobić sobie tymczasowy, a potem stały pobyt. Dotąd mi oszczędzono tej wątpliwej przyjemności, zatem nie mam szans na kredyt hipoteczny (może coś się zmieniło w tej materii - banki szukają klientów wśród dziwnych grup docelowych).

Mam jakieś trzy straszne numery identyfikacyjne, każdy udaje mój pesel (rodné číslo) w innej instytucji. Gdybym w ciągu 10 minut miała któryś podać - umarł w butach. Gdzieś te papierki mam, ale gdzie?...

Ubezpieczenie zdrowotne, tu także obowiązkowe, kosztuje bezrobotnego wielkie pieniądze. Prywatna firma ubezpieczeniowa weźmie tych pieniędzy o wiele mniej, jednak nie uprawnia ono nawet do wizyty na pogotowiu.

Gdybym chciała wyjść za mąż, to wprawdzie sama ceremonia jest super - trwa maksymalnie 15 minut i mówi się tylko "ano", ale załatwienie wszystkich formalności jednak przebija skomplikowanie procesu w Polsce (i to przy założeniu, że pojadę tam raz celem umówienia terminu, potem drugi raz po papiery, potem trzeci raz się chajtnąć... dużo tego ;)). Innymi słowy - w Czechach nabiegałabym się dużo więcej i znów nie ominęłabym policji cudzoziemskiej.

Z policją cudzoziemską jest tak, że teoretycznie mam obowiązek się zgłosić, gdy przebywam na terenie kraju dłużej niż 90 dni. W praktyce jeszcze mi się takie trzy miesiące nie zdarzyły, wyjeżdżam dużo i chętnie, więc nie łamię prawa, pozostając od niemal 4 lat poza listą oficjalnych imigrantów. Jest to jeden z reliktów w przypadku obywateli EU, coś jak obowiązek meldunkowy (tak tak, w Czechach też nadal istnieje). Przepis jest skonstruowany tak, że właściwie łatwo go obejść, jedynie w przypadku konieczności załatwienia jakichś spraw w urzędach człowiek przypomina sobie, że trzeba jeszcze jakiś pobyt... Ale z doświadczeń znajomych ten konkretny rodzaj policji to jeden z najgorszych czeskich wynalazków, instytucja, w której wieje komunizmem, czeka się w kolejce godzinami, urzędnicy są nieprzyjemni i nie mówią w obcych językach (sic!), gdzie człowiek po prostu czuje, że system jest górą. Miliony niepotrzebnych papierków i wniosków, z których nic nie wynika, a za wszystko się płaci. Ot, biurokratyczna góra lodowa.


Tożsamość imigranta

Stało się tak, że wybrałam jako cel emigracji kraj niezbyt bogaty, niezbyt atrakcyjny, niezbyt dynamiczny. Może wewnętrzny sabotaż, może głębsza refleksja.
Moja tożsamość jest w związku z tym także imigrancka. Myślę po czesku, żyję po czesku, stresuje mnie czeska polityka i całkiem smakuje piwo. Jest właściwie tylko jeden argument za tym, że w Czechach jest jakoś wyraźnie fajniej niż na przykład w Londynie - to artykuły (bo brak mi osobistego doświadczenia) o tym, że Polacy na emigracji utrzymują swoje zamknięte na doświadczenia kulturowe getto i są sporymi rasistami. Niekonsekwencji logicznej nie zauważają, ale to cecha wspólna ludzkości, więc nie ma co im tego wytykać. Cieszę się za to, że nie żyję w getcie i że tutejsza grupa cudzoziemców stapia się w multikulti środowisko. Jest to też obawa, którą nabyłam po dwóch holenderskich wizytach, że mieszkanie w kraju, którego języka nie rozumiesz, wyłącza cię z życia zewnętrznego. Nie uczestniczysz w kulturze, pozostajesz sam sobie właśnie w zgettoizowanych środowiskach, gdzie inni imigranci z językiem angielskim nie marzą o tym, by z tobą rozmawiać. I tak tworzą się te polskie grupy, polskie domy, polskie fabryki czy inne miejsca pracy, zabierają imigranci Polskę ze sobą w kieszeniach i z nią potem wracają na urlopy i inne święta. Czuję ogromny opór przed takim życiem. Z tego i innych kilku powodów, gdy mi zaproponowano wewnętrzny projekt w pracy, zdecydowałam się dać Czechom kredyt zaufania i zostać, tym razem na trochę innych warunkach, kolejne miesiące.